Kilometr 39 903: o poszukiwaniach Ziemi Obiecanej
„To wy tu sobie jeszcze posiedźcie przez godzinkę-dwie, ja poczekam i popatrzę, czy się z was wyciągnie jakąś łapóweczkę. Nie do końca mam jeszcze koncepcję, za co was skasować, ale to nic, poczekajcie, może wymyślę.”
Tak w wolnym tłumaczeniu przebiegała przeprawa przez ostatnie metry Indonezji. Celnik łypał na nas, grzebał po paszportach, przeglądał plecaki, raz kazał do pokoju wejść, innym znów razem przegonił na zewnątrz, wciąż dzierżąc paszporty z irytująco praworządnymi pieczątkami. W końcu zmulił go własny brak pomysłowości i nasze miny mówiące „mamy czas i z nie takich opresji wizowo-granicznych już wychodziliśmy”, przeklął pod nosem wpychając nam wymiętoszone dokumenty w dłonie i machnął, jakby opędzał się od dwóch uciążliwych much.
Dawno tak bardzo nie cieszyła nas perspektywa zmiany kraju.
Tęskniliśmy za jedzeniem, którego głównym składnikiem nie jest ryż, za muzyką w miejskich busikach, która nie sprawia, że w 40stopniowym upale obwiązuję sobie głowę szalikiem, żeby jej nie słyszeć, za zbiornikami z wodą, których nie trzeba sprawdzać pod kątem obecności pasożytów (ba! za bieżącą wodą!), za ubikacją ze spłuczką, za słodyczami, które nie są podstępne i złe, za brakiem turystów z portfelami wielkości naszych plecaków i za brakiem miejscowych, zblazowanych nadmiarem takich turystów.
Z siedmiu wysp Indonezji, przez które wiodła nasza trasa, nie każda była dla nas wspaniała. Częściej niż w innych krajach przytrafiały nam się dni, kiedy czuliśmy się zmęczeni i poturbowani i częściej niż w innych krajach marzyło nam się mieszkanie z dachem, który nie przecieka, z bieżącą wodą, lodówką i klimatyzacją. Koniecznie z klimatyzacją.
Zbliżały się moje urodziny, zaraz po nich święta, zaraz po nich sylwester. Wizja świętowania w namiocie, który to zresztą, wychłostany monsunem, zaczął przeciekać[1] oraz pichcenia wieczerzy wigilijnej na palniku w menażce nas nie przekonywała.
Gdzieś pośród tych marzeń, mały, niepozorny kraj, do którego właśnie się przedostawaliśmy przez delikatnie skorumpowaną granicę stał się taką trochę Ziemią Obiecaną, po której kompletnie nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać, ale i tak mieliśmy w niej odnaleźć ciszę, spokój i wszystko, co wyżej wymienione.
I co? Odnaleźliśmy.
Hamując po drodze kilkadziesiąt razy z powodów obejmujących: kozę na drodze, guźco-podobną świnię z guźco-podobnymi prosiakami na drodze, dziury w drodze, roboty drogowe, brak robót drogowych w miejscu, w którym powinny być roboty drogowe oraz stado kóz na drodze, dotarliśmy do Dili, stolicy Timoru Wschodniego.
Z przejeżdżających mikroletek – minibusów mieszczących bardzo azjatycką ilość pasażerów – dobiegały latynoskie rytmy. Aha! – pomyślałam – przed Despacito tego roku nie uciekniemy!
Mikroletka zatrzymała się na przystanku, a z głośników dobiegła mnie spuścizna po portugalskich kolonizatorach, nuty, od których biodra same kręcą ósemki, jakże dalekie od Fonsiego, który tylko dlatego nie wyskakiwał mi w tym roku z lodówki, że jej nie mam.
Macie tak czasami, że usłyszycie jeden dobry, energiczny kawałek i po prostu wiecie, że wszystko będzie ok?
Jeszcze pierwszego wieczora trafiliśmy do portugalskiego baru. Ile razy usłyszałam „Welcome to Portugal”? Nawet nie liczyłam. Lodówki pełne były Sagres i Superbocka[2], na stołach stały karafki z białym winem, menu żywcem wzięto z głównego deptaka Lizbony, a refreny piosenek cała sala śpiewała razem. Bairro Alto, imprezowa dzielnica Lizbony, ściśnięta w jednym pomieszczeniu – roztańczonym, rozśpiewanym, rozgadanym o planach na końcówkę roku.
Nagle poczułam, jak nad głową zapala mi się żarówka. Eureka! – wykrzyknęłam w duchu.
House-sitting w Timorze Wschodnim – to by dopiero było!
Następnego dnia odbieraliśmy telefony w odpowiedzi na ogłoszenie o opiece nad domem na czas świątecznej nieobecności gospodarzy, a kilka dni później wprowadziliśmy się do najpiękniejszej willi w Dili, zaopatrzonej we wszystko, o czym po cichu marzyliśmy, a dodatkowo jeszcze w dwa koty. Swoje urodziny rozpoczęłam od prawdziwej kawy z ekspresu na zacienionej werandzie z widokiem na góry i Piotrka na drabinie zdobywającego mi kokosa i mango. Kot mruczał podkładając się pod rękę. W lodówce chłodziło się wino, moje ulubione, portugalskie wzmacniane.
Aż mi się samej chciało mruczeć.
[1] Czy ktoś próbował kiedyś w Indonezji kupić impregnat do namiotu? Spoiler: nie ma.
[2] Najpopularniejsze browary portugalskie.
Informacje praktyczne:
Co to jest house-sitting i jak znaleźć house-sitting w Timorze Wschodnim?
O co chodzi z tą opieką nad domem? House-sitting to pilnowanie domu i zwierzaków właściciela na czas jego (najczęściej długiej) nieobecności w zamian za darmowe mieszkanie, potencjalnie inne bonusy, jak np. zawartość lodówki i rower do dyspozycji.
Opcja ta jest dość popularna w Australii i USA, ale po zagęszczeniu wiadomości i propozycji, które otrzymaliśmy (niektóre nawet na 3-4 miesiące), tam, gdzie są expaci, tam i house-sitting działać będzie. Najłatwiej o taką okazję w okresach wakacyjnych i świątecznych.
Od opiekunów oczekuje się zazwyczaj wypadnięcia miło podczas pierwszej rozmowy i dostarczenia referencji poświadczających, że nie są seryjnymi zabójcami zwierząt i roślin domowych.
Najpopularniejsza strona łącząca właścicieli domów z opiekunami to trustedhousesitters.com. Nasze ogłoszenie umieściłam na facebook’owej grupie dla lokalnych expatów.
Część timorskich zdjęć, które tu zamieszczam wyszła spod ręki Ivety. Więcej Timoru w jej obiektywie można zobaczyć tu i tu.
11 komentarzy
Pingback:
Pingback:
Marcin
Aż sam poczułem ulgę czytając o przekraczanej granicy 🙂 Nielada inspiracji dostarczyłaś tym wpisem. Jak już mnie wszystko wkur.. to się spakuje i będę hen tam daleko housesitingował Ba! Moge nawet w bonusie dorzucić parę umiejętności oprócz długiego i naprawdę profesjonalnego spania 😉
Hania, kierownik wycieczki
Ha! Myślę, że sam fakt bycia tatą hiperaktywnych bliźniaków jest wystarczającą rekomendacją i nie będziesz miał problemu ze znalezieniem miejscówy 😉
blogierka
Ej, i tak każdy może housesittingować? 😀
Hania, kierownik wycieczki
Każdy, najkażdziejszy! Nawet sobie można znaleźć miejsce z wyprzedzeniem i zaplanować zimę pod palmami 🙂
blogierka
No to jest zajebisty pomysł! 😀 Dużo z tego korzystacie?
Hania, kierownik wycieczki
Do tej pory dwa razy – w Timorze i w Malezji, akurat nam się trafiło na moją rekonwalescencję po złamaniu obojczyka 🙂 Ale spotkałam ludzi, którzy od lat mieszkają w Australii i nie mają stałego domu tylko housesittingują po 3 miesiące w jednym miejscu i ruszają dalej!
blogierka
A jaką wizę mają na tą okazję? Turystyczna?
Hania, kierownik wycieczki
To akurat byli nomadzi lokalni, którzy się już dorobili stałego pobytu w Australii 🙂 Na turystycznej można być przez 3 miesiące, a najpopularniejsza, ale też dość kosztowna opcja to wiza studencka (bez limitu wiekowego).
Ka Ewa
Ale wam zazdroszczę