Kilometr 39 216: o braku prysznica, szczerym uśmiechu i innych atrakcjach Bajawy
Go Jack! Go Jack!
Komu oni tak kibicują? – Rozejrzałam się z zaciekawieniem i odkryłam, że panowie na motorkach wołają… do mnie. Byłam już przyjaciółką wszystkich (How are you my friend?), byłam siostrą świata (Special offer, only for you my sister!), byłam Mister (wielokrotnie, niepokojąco wielokrotnie), mat salleh (malajskie określenie na zagranicznych turystów wzięło się od mad sailor – szalony żeglarz, ewidentnie europejscy kolonizatorzy wywarli na tubylcach dobre wrażenie!), czasami nawet bule – kiedyś tłumaczone z indonezyjskiego jako albinos, aktualnie nabrało zabarwienia rasistowskiego. Nikt jeszcze nie mówił na mnie Jack.
– Go Jack for you my sister? – brzuchaty młodzieniec zahamował przy mnie z piskiem opon i odsłonił w radosnym uśmiechu garnitur pięknych perlistych zębów.
– ??? – odpowiedziałam rezolutnie, starając się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego, bo ten bardzo często był uznawany za obietnicę zawarcia transakcji, a ja nawet nie wiedziałam co tu się chce sprzedać.
– Gdzie mieszkasz, my sister? – pan zmienił front. A ja, właśnie wystawiona przez dziewczynę z couchsurfingu, akurat się zastanawiałam nad tym, gdzie mieszkam. Zaczynało padać, Piotrek pod wiatą pilnował plecaków, ja wędrowałam przez Bajawę w poszukiwaniu opcji noclegowych.
Chwilę później, Piotrek na jednym go-jacku, czyli indonezyjskiej motocyklowej wersji ubera, a ja na drugim, mknęliśmy w kierunku domku Sebastiana, naszego brzuchatego… brata, najwyraźniej, gdzie wraz z rodzicami prowadził homestay, taki jednopokojowy pensjonacik, który na najbliższych kilka dni stał się naszą bazą wypadową.
Ojciec Sebastiana wraz z jego bratem siedzieli przed domem i patrzyli w dal.
Mama Sebastiana, razem z siostrą i kilkoma dzieciakami, które poruszały się zbyt szybko, żeby można je było policzyć dokładnie, kroiły warzywa i przygotowywały rybę w kociołku na palenisku. Ryż dochodził w ryżowarze. Ryżowar to druga po telewizorze rzecz, w którą zaopatrza się indonezyjskie domostwo. W dalszej kolejności są plastikowe krzesełka, kubki, talerzyki, stolik, a na samym końcu materac do spania. Łazienka pozostaje niewyposażona do samego końca i na wyspie Flores przyjmuje postać wybetonowanego pomieszczenia z dziurą odpływową w położonej pod kątem podłodze, drugą dziurą na lekkim podwyższeniu, służącą za toaletę i wykafelkowanym zbiornikiem na wodę, najczęściej braną z rzeki lub dostarczaną do wioski kursującym co kilka dni beczkowozem. W zbiorniku owym dryfuje wiaderko z długą rączką, które pełni funkcję zarazem spłuczki i prysznica.
Piotr, pełen nadziei na chłodny prysznic, pomaszerował do łazienki.
I muszę Wam powiedzieć, że Piotrek stanowi dowód na to, że Flash istnieje naprawdę. Jeżeli wydaje się Wam, że robicie coś szybko i precyzyjnie, to wiedzcie, że on robi to szybciej i precyzyjniej. W prawdziwym życiu to wygląda tak, że Piotr dopija kawę, idzie na zakupy do sklepu oddalonego o kilka kilometrów, wraca, sieka, smaży, gotuje i nakłada śniadanie na talerze, a ja padam ofiarą faktu, że cały świat nagle zwolnił do pięciu klatek na minutę i w tym samym czasie udaje mi się dopić kawę i zasiąść do śniadania. To jedna z jego supermocy, opowiem Wam o nich kiedyś szerzej. Ja bym tam wolała teleportację, albo przynajmniej latanie, ale nie narzekam.
Mówię Wam o tym dlatego, że Piotrek z tej łazienki wrócił bardzo szybko, nawet jak na Flasha. Zaprowadził mnie do niej za rękę, wskazał na zbiornik i powiedział tajemniczo, z wyczuwalnym niepokojem w głosie:
– Widzisz to?
Nie widziałam.
– Nie widzę. – odpowiedziałam zatem.
– No tutaj! – Piotr wskazał palcem na wodę. – Takie robaczki, widzisz? To glisty, nawet nie ruszaj tej wody.
Po dnie pełzały kilkucentymetrowe kłaczki. Piotrek w moich oczach awansował z Flasha na Supermana. A prysznica nie było.
Kolejnego ranka z nosami w mapie analizowaliśmy teren, kombinowaliśmy, do których tradycyjnych wiosek by tu pojechać i z której strony widok na górujący nad okolicą wulkan Inerie będzie najładniejszy, aż tu nagle wyrasta nam przed owymi w mapie zanurzonymi nosami źródło termalne! Perspektywa kąpieli podniosła nas na duchu (jak niewiele trzeba…!), przed progiem minęliśmy ojca i brata Sebastiana, którzy znów (wciąż?) siedzieli i patrzyli w dal, dosiedliśmy wypożyczony motorek i pognaliśmy przez góry, lasy.
W pierwszej z wiosek, Benie, radośnie powitał nas pan o uśmiechu szczerym niczym podlaskie pole i czerwonym niczym neapolitańskie pomidory.
Wypluwszy resztki betelu, machnął, żebyśmy podeszli skosztować, co tam ma dobrego – a dobre miał rzeczy, oj dobre!
Orzechy makadamii, jak drobne kamyki, nie tylko z wyglądu, ale i łatwości obierania, orzechy nerkowca, który musi być najśmieszniej rosnącą rośliną świata, świeże ziarna kakaowca, dopiero oskubane z drzewa laski cynamonu… Uprawa tych łakoci to jedno z głównych zajęć mieszkańców wiosek-skansenów, głównej atrakcji Bajawy, miejsca, gdzie turystyka i autentyczność idą w parze i za rękę.
Po całym dniu wędrówek pieszych i motorkowych doturlaliśmy się do upragnionych wód termalnych – punktu spotkań miejscowych zaopatrzonych w mydła i pumeksy, bez kasy i opłat, za to z księgą gości i zbitą z trzech desek przebieralnią.
Poprawne wejście do wody wymagało oparzenia sobie jednej nogi i odmrożenia drugiej (ja) lub szybkiego i sprawnego przeanalizowania biegu rzeki i kierunku uderzenia lodowatego wodospadu oraz zlokalizowania wybijającego gorącego źródła i wejścia bez uszczerbku na zdrowiu (Piotrek).
Usadowiłam się wygodnie na kamieniach. Opływająca mnie woda miała każdą temperaturę naraz. Zaczął padać deszcz.
Błogostan.
Zmoknięci jak wydry wróciliśmy do domu Sebastiana, a w progu minęliśmy jego tatę i brata, którzy siedzieli i patrzyli w dal.
11 komentarzy
Pingback:
Mariola
Świetnie napisane i z humorem.
Hania, kierownik wycieczki
Cieszę się! Zostań na dłużej!
Potrawy z różnych stron świata
Piękne miejsce, a my pozdrawiamy (przynajmniej połowicznie) z Arabii Saudyjskiej. Aktualne relacje znajdziesz na naszym drugim blogu 🙂
narwany
To musiał być genialny survival, a ja dochodzę do wniosku, że dawno już nie przeżyłem żadnej, tego typu przygody 🙂
Hania, kierownik wycieczki
To się koniecznie na jakąś urwij 😀
MagdaM
Przepiękne…tkaniny mam na myśli 😉 Bo opis jak zwykle porywający i czarujący. Po takim dniu jak dziś…te kolorowe zdjecia ( Twoje) i wino ( od Męża) to cos, czego naprawdę potrzebowałam!
Hania, kierownik wycieczki
Magda, jak mi ostatnio powiedziałaś, że Ci się z kawą dobrze komponuję, to byłam przeszczęśliwa. Ale że do wina pasuję, to już muscat na moje uszy!
Marcin
W życiu nie wyciągnę żadnego wiaderka, szklanki ani innego naczynia z jakiegokolwiek zbiornika, bez uprzedniego zerknięcia na jego dno. Cholera, to cenna lekcja.
Swoją drogą przygarnąłbym wodę, która ma każdą temperaturę w tym samym czasie. Generalnie dużo bym przygarnął z tej opowieści. Najwięcej orzechów makadamii, które uwielbiam bez wzajemności. Ni cholery nie chcą się przede mną otworzyć. Ile bym do nich nie gadał. Nic.
Ps. To ja już wolę jak piszesz wcześniej niż później 😛
Hania, kierownik wycieczki
Oj, bardzo cenna i z perspektywy użytkownika tamtej łazienki – mocno przerażająca…
Do makadamii potrzebny jest albo młotek, albo wiertarka, albo porządny psychoterapeuta. Nie bierz tego personalnie.
Wierz mi, ja też wolę mieć tekst gotowy wcześniej niż później 😉
HomeMag Polska
I to jest prawdziwa Azja a nie jakieś tam Bali 🙂