Kilometr 27 574: szczepionka na Chiny
Ustawiłam się w kolejce do czwartej z kolei kasy na dworcu kolej(k)owym.
W pierwszej nie obsługiwano turystów, w drugiej – translatora, w trzeciej bilet można było nabyć tylko z paszportem, a ten właśnie leżał w ambasadzie wietnamskiej, trzy ulice dalej. Nie zdziwiło mnie to.
Ot, chińskie osobliwości.
Rozejrzałam się dookoła i wciąż nic mnie nie dziwiło.
Czwórka dzieciaków na cukrowym haju dobijała do wszystkich ruchomych i nieruchomych przeszkód w hali dworca i zatrzymywała się tylko po to, żeby uzupełnić kalorie waflami z nadzieniem serowym i bardzo słodkim mlekiem, fasolowym chyba. Rozpieszczone dzieci to efekt uboczny polityki ograniczania reprodukcji. Kasjer dłubał w nosie ze znudzeniem wydając bilet, zażarcie o czymś dyskutowały dwie panie w piżamach, jedna w różowej pikowanej, na guziki, a druga w welurowej, błękitnej w małpki. Na smyczy trzymały elegancko przyodzianego psa. Phi, w prowincji Hunan poznałam psa, który samodzielnie korzystał z toalety, po czym wołał pana, żeby spuścić po nim wodę!
Pani w okienku czwartym okazała się strzałem w dziesiątkę.
Wystawiła bilety bez entuzjazmu i kontaktu wzrokowego, ale komu potrzebny entuzjazm w kasie na dworcu? Uzbrojeni w bilety oraz mapę miasta orientowaną południe-północ, podreptaliśmy do parku miejskiego.
Kilkunastoosobowe grupy pań w różnym wieku i maseczkach antysmogowych z wizerunkiem Hello Kitty tańczyły swoje choreografie. Niebo przecinały setki latawców, bardziej lub mniej profesjonalnie sterowanych, a ciężkie, trochę smogiem, trochę upałem, powietrze zagęszczały piłeczki pingpongowe oraz zośki. Phi, w Chengdu w parku odbywał się jeszcze targ żon i mężów, gdzie rodzice stali z ogłoszeniami i rozdawali ulotki ze zdjęciem swojej pociechy!
Zarzuciliśmy plecaki na ramiona i pomaszerowaliśmy do stacji metra.
Minęliśmy uliczny zakład golibrody, czyt.: krzesło, lustro i pana z brzytwą na chodniku. Phi, wcześniej na ulicach czyścili już uszy, był też pedicure… Zaraz za nami na stację wjechała hulajnoga elektryczna prowadzona przez dziewczynę na równie wysokich, co błyszczących, srebrnych szpilkach. Na ławce spały oparte o siebie trzy dwudziestokilkulatki w pełnych, acz nieco rozmazanych makijażach, obłożone ze wszystkich stron pluszowymi maskotkami. Projektor wyświetlający godziny odjazdu pociągów pożegnał nas motywem przewodnim z „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”.
Rozejrzałam się dookoła i nic mnie nie zdziwiło. Ot, chińskie osobliwości.
W mojej krwi są już chińskie przeciwciała.
Jeżeli podobał Ci się ten wpis, będzie mi bardzo miło, jeśli polecisz mojego bloga swoim znajomym.
znajomym.
2 komentarze
Matt Gost
Ja na pewne rzeczy przestałem już zwracać uwagę 😀 Po pewnym czasem organizm włącza chyba system samoobronny w formie znieczulenia. Że ktokolwiek sprzedał bilety na pociąg bez paszportu to i tak sukces – bez dowodu tożsamości normalnie nie wydają. No i pierwsze zdjęcie mnie zauroczyło. Gdyby nie ta nieszczęśliwie ucięta ręka, to magazynowe jak nic 🙂
Hania, kierownik wycieczki
Dokładnie, aż dziw, że medycyna tego jeszcze nie zbadała.
A facet machał tymi rękami jak gupi 😉 Dzięki!