Kilometr 24 877: o pałeczkowym savoir vivre i egzotyce na talerzu
Jedzenie w Chinach
Dzisiaj zwrócono mi uwagę, że niekulturalnie jem. Głupio mi.
Że pałeczek nie należy wbijać w jedzenie, to wiem i nie wbijam. Że się nie powinno wymiatać wszystkiego z dna miski, bo gospodarz pomyśli, że za mało zaoferował, wiem i nie wymiatam (zazwyczaj). Że im głośniej się konsumuje, tym większy komplement otrzymuje kucharz też wiem. Ale jakoś się nie stosuję. I tu jest pies pogrzebany.
– Kucharz wyjrzał i mu smutno. Powinnaś wydawać odgłosy jak jesz, bo myśli, że ci nie smakuje! – powiedział Bohdi, jednocześnie wsuwając półmetrową nitkę makaronu, siorbiąc rosół i obstukując miskę w poszukiwaniu orzeszków, które przed chwilą widział, a teraz zniknęły gdzieś pod makaronem.
Ha! Myślałeś drogi turysto w Chinach, że opanowanie pałeczek to główne wyzwanie, z jakim przyjdzie ci się zmierzyć, a tu ptyś!
Jedzenie w Chinach wymaga wielozadaniowości. Swoją drogą, zjadłabym ptysia (takiego bez mięsa i groszku)… Pałeczki najlepiej ćwiczyć na orzeszkach ziemnych, potem przejść do kleistego ryżu, a trzy potrawy dla pałeczkowych ekspertów to: algi o długości włosów syreny, ekstremalnie śliskie nudle z mąki ze słodkiego ziemniaka i rozpadający się za każdym dotknięciem różdżek pudding z tofu.
Kiedy technikę mamy już opanowaną, pogadajmy chwilę o tym, co w tych Chinach w ogóle można zjeść żeby nie było feee i blee i brrr.
Z ręką na sercu: nie chodzę głodna. Wraz z początkiem pory śniadaniowej zewsząd dosięgają mnie pierwszej klasy pierożki, makarony, parowańce i zupy (tak, zupy jemy na śniadanie i też pałeczkami). Mimo poszukiwań na licznych straganach w siedmiu prowincjach, nie znalazłam żadnego pieczonego robactwa. Raz myślałam, że znalazłam, ale to jednak było warzywo, nigdy się pewnie nie dowiem jakie dokładnie, ale warzywo. Mówiono mi, że są prowincje, które słyną z dziwactw kulinarnych, ale znakomita większość Chińczyków jest równie zniesmaczona pomysłem jedzenia kaczych embrionów, czy też zwierząt powszechnie uważanych za domowe, co ja[1].
Chińczycy jedzenia nie marnują.
Spożywa się tu rośliny w całości, wraz z częściami, które u nas uchodzą za odpad, np. pędy czosnku i groszku, trawę zanim dojrzeje do miana zboża. To fajna nowość dla warzywożercy! Zwierzęta też zjada się w całości, na grzebień koguta, tchawicę kaczki, świńskie uszy i żabę nabitą na patyk nikt nie wybrzydza, i dobrze, bo skoro zwierza się przeznacza na pożywienie, to zacnie jest go wykorzystać w pełni. Jajka mamy do wyboru kurze, gęsie, kacze, marynowane, smażone-słodzone oraz 100-letnie, które tak naprawdę wcale nie są 100-letnie, tylko 10-30-dniowe, co wcale nie przeszkadza im śmierdzieć i zostawiać posmaku podeszwy. Ostre papryczki zostały upgrade’owane z roli przyprawy do składnika głównego, a kultowy hotpot to w dużej mierze wywar z chilli właśnie. Zjadłam, dziękuję, nigdy więcej.
Smaków i zapachów jest tu tyle, że gdy poproszono nas o przygotowanie polskiej kolacji dla grupy studentów, myślałam sobie – czy ich można czymkolwiek zaskoczyć? No i okazuje się, że można.
Największym i najbardziej egzotycznym hitem okazały się… zapiekanki.
[1] Serwowanie kaczych embrionów i zwierząt powszechnie uważanych za domowe to zresztą domena Wietnamu Północnego… Co raz zobaczyłam, tego nigdy nie będę mogła odzobaczyć.