Kilometr 38 612: Bali Gili Sumbawa
SumBAwa-Bali-Gili-Bali-Gili-SumbaWA!
Oczyma wyobraźni widzę szamana nad ogniskiem, wykrzykującego nazwy indonezyjskich wysp, niczym mantro-zaklęcia. Udało się, deszcz spadł. Dziś będzie szalenie ślicznie i szalenie ciekawie. Z naciskiem na szalenie.
Poboczem udekorowanej wielkimi kłosami[1] ulicy dziarsko szła pani z czterdziestocentymetrową konstrukcją z owoców na głowie. Minęła ją staruszka na motorze, na głowie miała balię pełną warzyw. Grupka osób siedzących na progu miała ziarenka ryżu przyklejone do czoła. Ubud, turystyczno-kulturowa stolica Bali, przygotowywało się do Kuningan, jednego z najważniejszych hinduskich świąt w roku.
Drugą stroną ulicy przeszło kilkoro turystów. Panie w górach od bikini i minispódniczkach. Panowie – dumnie prezentujący ciężko wypracowany mięsień piwny, niektórzy w rozpiętych koszulach, inni – w ogóle bez. Spojrzałam na mapę, lekko zdezorientowana. Do najbliższej plaży było 20 km. Biedactwa, muszą być wykończeni takim długim spacerem! – pomyślałam. Balijczycy ominęli ich wzrokiem, wiedząc, że wraz z negliżem zachodnich turystów przyjeżdża do nich świeża dostawa gotówki.
Wywiad środowiskowy pozwolił mi ustalić, że na Bali już małe dziewczynki zaczynają trenować noszenie zakupów na głowie (sztuka, która ułatwiłaby życie niejednej kobiecie! Pamiętacie logistykę zakupową w Iranie?), efektem jest chód modelki oraz piękna postawa i równowaga, której pozazdrościłaby gospodarka niejednego państwa.
Zupełnie bez sensu jest to, że nie ma żadnego Bali Cup.
Nikt nie prowadzi statystyk dotyczących wysokości wieży kapilarnej, czy długości przebytego z nią dystansu, a to byłby taki piękny sport narodowy! No ale nie jest, więc niniejszym chciałam przyznać mój prywatny puchar uznania tamtej skuter-babci. Mam nadzieję, że się ucieszy.
I tak sobie chodziliśmy po mieście, zaglądając do świątyń; po parku makaków, studiując instrukcję obsługi małpy i trzymając kurczowo aparat i okulary, bo te małpy to jednak podstępne stworzenia, niby że chce tylko banana, a zręczne to jak kieszonkowiec w tramwaju… I jeździliśmy skuterkiem po okolicznych wioskach, i wędrowaliśmy po tarasach ryżowych, i to wszystko było strasznie śliczne i ciekawe.
I potem, omijając szerokim łukiem lokalnych biznesmenów, którzy scenicznym szeptem oferowali, że for you my brother może mi się uda załatwić za 100 tys. bilet na ten autobus, który lokalsa kosztuje 20 tys., przeprowadziliśmy się na wyspę Gili Meno, gdzie plaże i żółwie, i sobie snorklowaliśmy całymi dniami, a całymi wieczorami oddawaliśmy się urokom kampingowania na plaży, i to też było strasznie śliczne[2].
A jeszcze dalej przetransportowaliśmy się na Sumbawę.
Sumbawa jest strasznie śmieszna, bo na mapie wygląda jak przyczajony królik, i gdzie prawie nie ma turystów, oprócz tego miejsca, które słynie ze świetnych warunków do surfingu, ale nawet jak się nie surfuje, (np. bo się jeszcze nie wyleczyło obojczyka), to dobrze się tam zatrzymać, albowiem mądrość lokalna mówi – tam, gdzie surfing jest, tam wiatr i mniej gorąco. Oprócz tego są tam australijscy surferzy, a z telewizji wiemy, że australijscy surferzy są niebieskookimi blondynami o pięknie zarysowanych bicepsach. W Lakey Peak dowiemy się, że australijscy surferzy, poza bicepsami, mają jeszcze jedne z piękniej wyrzeźbionych mięśni piwnych, a niewyjaśnioną dla mnie zagadką jest, jak to się dzieje, że przy tak wypracowanym owym mięśniu spodenki i tak zlatują akurat do tego miejsca, w którym plecy się rozwidlają. To było szalenie ciekawe, szczególnie w kontekście omotanych hidżabami pań, sprzedających przy plaży ryż z kurczakiem i colę.
I przeżywaliśmy gościnność na poziomie „Indonezja”[3], zgodnie z którą miejscowi radośnie zapraszają przyjezdnych do siebie, co oznacza, że można usiąść na krawężniku przed ich domem, zapozować do kilku(dziesięciu) zdjęć, a gdy gospodarz zapyta, czy się czegoś napijesz, a ty powiesz, że chętnie, to się speszy i ucieknie. Być może za jakiś czas powróci ze szklanką wody, ale nie należy jej pić, bo jest z kranu.
I jeszcze jeździliśmy autobusem (chyba), ja siedziałam na worku kapusty, Piotrek na kanistrze benzyny, oboje pod głośnikami, a cała wyprawa bardziej przypominała imprezę w kontenerze transportowym. I to również nas bardzo zainteresowało.
A najbardziej ze wszystkiego zadziwił nas profil psychologiczno-biznesowy turystów z Wielkiej Brytanii, Niemiec i innych Japonii, którzy na każdej z wysp stali w tych samych kolejkach, co miejscowi i widzieli, kto ile za co płaci, po czym bez mrugnięcia okiem płacili pierwszą podaną cenę, zaokrągloną w górę o jedno zero. I zastanawiam się od tego czasu:
Czy to w naszych żyłach płynie januszowatość i jesteśmy genetycznie predysponowani do unikania/ograniczania opłat?
Czy też ci turyści z kolejek hodują bujne poroża, zarazem ucząc Azję, że jakiejkolwiek ceny by nie podyktowała, turysta zetrze z czoła kropelki Chanel No. 5 za pomocą jedwabnej chusteczki haftowanej przez niewidome belgijskie zakonnice, sięgnie do swojej Birkin Bag i przekopie się przez te wszystkie zapasowe kolie diamentów, bo kto by chodził cały dzień w tej samej, aż do tych drobniaków, co sobie ich sprzedawca zażyczył.
[1] Dla tych nielicznych, którzy czytają tego bloga po to, żeby się czegoś nauczyć, a nie dlatego, że dostarcza Wam doskonałej, a zarazem egzotycznej rozrywki – nazwa właściwa tych dekoracji to penjor. Nowe słowo na dziś. Nie ma za co 😀
[2] Aczkolwiek śliczniejsze by było, gdyby było mniej śmieci na plażach.
[3] Pozwolę sobie podkreślić, że słyszałam wiele historii kompletnie przeczących naszym przeżyciom, toteż nie należy moich i Piotrka odczuć indonezyjskich brać jako prawdy objawionej.
15 komentarzy
Marysia
Przepiękne zdjęcia i wspaniałe wspomnienia. Bardzo fajnie napisany wpis ❤ Uwielbiam oglądać zdjęcia z egzotycznych zakątków świata.
Maria
wow, jak pięknie! muszę się tam wybrać, widać, że warto 🙂
Beata
Uwielbiam ten blog szczególnie za fantastyczne zdjęcia, które można tu zobaczyć. Poza tym mogę zwiedzać świat razem z tym blogiem 😉
Paulina Chmielewska
Przepiękne ujęcia. Nie wiem dlaczego, ale pomimo tych wszystkich pięknych widoków, najbardziej urzekło mnie to zdjęcie: https://i0.wp.com/hiha.pl/wp-content/uploads/2018/02/DSC03458-e1518527029164.jpg?w=1352
Chyba lubię niestandardowe ujęcia 😀
Ah… z każdą kolejną relacją po prostu zazdroszczę:)
Hania, kierownik wycieczki
Dzięki! A wiesz, że ja też najbardziej lubię to zdjęcie? Cieszę się, że ktoś rozumie moją artystyczną wizję 😀
Rozkminy Tiny
Mnie zastanawia, dlaczego nie można patrzeć w oczy małpie? Są tak groźne? 😀
Hania, kierownik wycieczki
Żadnemu dzikiemu zwierzakowi nie powinno się patrzeć w oczy, to może budzić w nich agresję. Makaki specjalnie groźne nie są, ale atak nawet takiej niepozornej małpki może być bolesny…
HomeMag Polska
Bali jest ok 🙂 ale w Indonezji jest wiele, o wiele lepszych miejsc. Moim zdanie Bali zostało zbyt skomercjalizowane po prostu ma niezły PR. Prawdziwa Azja/Indonezja to np.: Java 😉
Hania, kierownik wycieczki
To zabawne, że wspominasz akurat Jawę. Zachęcam do zerknięcia do poprzedniego wpisu.
Ale jakoś nie lubię określenia “prawdziwa Azja”. Sam fakt, że dane miejsce pozwoliło się do tego stopnia skomercjalizować oraz to, jak reaguje (bądź nie) na zachowania turystów też świadczy o jego naturze i kulturze.
HomeMag Polska
Wspominam bo mieszkałem tam bardzo długo 🙂
Hania, kierownik wycieczki
Jestem ciekawa Twoich doświadczeń! Sama po przeżyciach Piotrka się chyba długo na Jawę nie skuszę… chociaż trochę mi szkoda widoków 😉
Ewa Chr.
Było naprawdę pięknie 🙂 A ja tu, siedząc w pracy, utożsamiam się z karmiącą małpą. Do niedawna wyglądałam podobnie, hehe 😉 Z naciskiem na “hehe”, bo mam nieco mniej owłosienia 😀 I kurczę… chyba tylko mnie to bawi… 😛
Hania, kierownik wycieczki
Haha 😀 Ewa, grunt to pozytywna dawka autoironii!
Marcin
No i już całkiem zgłupiałem. Czytam i myślę, że no w życiu moja noga tam nie stanie. Jakby to było jakby mi jakieś tam makaki zwędziły to i owo i jeszcze musiałbym się tłumaczyć ze swojej januszowatowości. Targowanie mam we krwi. Taki urok. Nawet kupując sprzęt ze stałej oferty rzucam niby od niechcenia “kierowniku, stówkę taniej i biere”.
Wracając … więc moja noga tam nie stanie, ale potem patrzę na te zdjęcia cudne i śliczne i myślę, że szkoda, że jeszcze ta moja noga tam nie stoi. Najlepiej już. Teraz! Nalegam!
Hania, kierownik wycieczki
Ależ to raj dla mistrzów targowania! Może nie aż taki jak kraje arabskie, ale nie wyjechałbyś zawiedziony 😉 Tylko z tych kilkuset tysięcy wysep trzeba wybrać te mniej wkurzające, no i jeszcze nie zapomnieć ekspresowej meliski z domu.