O ślimakach w paszporcie i oregońskich szlakach. Kilometr 79 590
Oregon zachwycał nas niezmiennie. Przecelebrowaliśmy jego poczochrane wybrzeże, takie z mglistymi klifami, które puszczają zalotnie oczko latarniami morskimi; z pluskającymi się gdzieś w oddali wielorybami i z wyrastającymi prosto z ciągnących się w nieskończoność plaż ostańcami, i to nie byle jakimi, tylko takimi, które porządny Islandczyk by od razu uznał za zastygłe w wiecznym bezruchu trolle. Porządny Oregończyk zapewne nie, bo nie wierzy w trolle, a szkoda. Napełniliśmy brzuszki jeżynami i grzybami, a spiżarkę w Buraku, naszym dzielnym domku na kółkach, przetworami, i poczuliśmy, że – oho! – w tym stanie moglibyśmy zamieszkać, a nie są to deklaracje, które często rzucamy! Bardzo szybki research powiedział nam, że poza podziwianiem linii brzegowej i zbieraniem darów lasu jeszcze jest co robić w Oregonie, a ostrząc sobie pazurki na te wszystkie wodospady, gorące źródła i wulkaniczne jeziorka ani trochę nie przypuszczaliśmy, że niewiele braknie, a będziemy musieli tam faktycznie zostać.
„Oooo, pieczątka ze ślimakiem! No, ślimaka to jeszcze w paszporcie nie miałem!”
Piotrek dziarsko zamachnął się stemplem i wyhamował z piskiem opon dwa centymetry nad pustą stroną.
Od kilku tygodni bardzo entuzjastycznie kolekcjonowaliśmy w Piotrka starym paszporcie pieczątki – najczęściej takie z nazwą odwiedzanego właśnie parku narodowego, zazwyczaj też Junior Ranger – programu edukacyjnego dla dzieci (i dla Piotrusiów), w ramach którego można poznać przyrodnicze tajniki każdego parku, a następnie złożyć uroczystą przysięgę, że będzie się chronić naturę. Słowa przysięgi powtarza się po strażniku parku, umundurowanym dokładnie tak, jak strażnik Smith z Misia Yogi, i w zależności od jego inwencji można się przez przypadek zobowiązać do dostarczania do Visitor Center świeżych pączków i kawy codziennie rano, więc warto uważać.
Najbardziej jednak polowaliśmy zawsze na pieczątki-zwierzaki – symbole poszczególnych parków, bo nic nie daje trzydziestokilkuletnim ludziom podróżującym właśnie od ponad dwóch lat po świecie takiej radości, jak stemple w kształcie flaminga, misia i aligatora.
„Oho! Nie ten paszport!”
Piotrka uwagę przykuła bardzo aktualna pieczątka potwierdzająca legalność naszego pobytu w Stanach, przy której właśnie zamierzał przybić spektakularnego ślimaka, symbol waszyngtońskiego Hoh Rain Forest. Nie wiem, co go powstrzymało… A mogłam dzisiaj te słowa do Was pisać z Buraka zaparkowanego pod jedną z oregońskich latarni morskich, no bo przecież żaden szanujący się amerykański celnik nie uznałby paszportu ze ślimakiem.
Crater Lake (Jezioro Kraterowe) – co robić w Oregonie
Poszukiwania coraz to bardziej śmiałych pieczątek pchały nas w objęcia wszystkich możliwych Visitor Centers każdego możliwego parku narodowego, możecie sobie zatem wyobrazić ogrom naszego rozczarowania, kiedy okazało się, że wszystkie instytucje pieczątkodajne w okolicy Crater Lake były tego dnia nieczynne! Kraterowe jezioro starało się jak mogło zatrzeć złe wrażenie – zaoferowało idealną pogodę, pełną widoczność, łatwe i przyjemne szlaki, z których rozciągał się widok na całą kalderę tego wulkanu, który jeszcze 7000 lat temu tutaj stał, po czym wybuchł, tworząc jedno z najgłębszych i najczystszych jezior świata, a koniec wizyty uświetniło jeszcze perfekcyjnym zachodem słońca. No, ale nie było pieczątki…
Bend i Smith Rock – co robić w Oregonie
Okolice Bend – stolicy oregońskiego outdooru i przygody, takiego Queenstown[1] wśród zachodnioamerykańskich miasteczek – okazały się zdecydowanie bardziej wymagające, zarówno w kwestii długości szlaków, jak i w kontekście budżetu, który by się tutaj mógł przydać, bo jednak takie raftingi, wspinaczki i skoki z urządzeń latających swoje kosztują. Trekkingi za to nie kosztują nic oprócz zadyszki i zakwasów, a to waluta, którą operowaliśmy na bieżąco i ochoczo wymienialiśmy na cudne widoki. Przelicznik był bardzo korzystny.
Mało tego, Bend wprowadziło nawet swój prywatny program Junior Ranger, jeszcze bardziej ekscytujący dla Piotrusiów niż ten oryginalny – tutaj nic nie trzeba było uroczyście przysięgać, tylko wystarczyło odwiedzić wszystkie dziesięć lokalnych browarów na szlaku Bend Ale Trail i zebrać z nich pieczątki. Tym razem na wszelki wypadek nie do paszportu, nawet tego starego.
A kiedy już mieliśmy z Oregonu wyjeżdżać, tak nas to zasmuciło i zaaferowało, że kompletnie zapomnieliśmy o potrzebach żywieniowych Buraka, a jak się już zaczął sam upominać, to nie było stacji benzynowych, żadnych, nawet takich malutkich. Gdyby nam przyszło Buraka pchać przez Oregon, to byłby niewątpliwie najbardziej wymagający trekking całej wyprawy.
Do cywilizacji doturlaliśmy się z górki i na oparach, ale sytuacja nie pozostawiała pola do interpretacji. Ewidentnie Oregon bardzo chciał, żebyśmy tam zostali na zawsze.
No dzięki, przemyślimy.
[1] Koszmarnie drogie miasto w Nowej Zelandii uważane za światową stolicę sportów ekstremalnych.
Jeden Komentarz
MagdaM
Połknęłam, wygłodniała Twoich tekstów, na kolację!!! Smakowicie;) widoki są genialne, zdjęcia cudne, ale tekst jakby….jesienna melancholia Haniu? Za spokojnie, jak na Ciebie;)