Kilometr 59 374: o siarce, błocie i teoriach spiskowych
Prowadził nas odór siarki.
Zewsząd dosięgały spojrzenia nieruchomych twarzy wykutych we wrogie grymasy. Spod kamienia wydobywał się syk wrzącej pary. Kałuża bulgotała błotem.
W okolicach Rotorua wszystko do siebie pasuje.
Złowrogo kipiący teren to idealne tło dla mniej lub bardziej wytatuowanych maoryskich twarzy. Czarny łabędź krąży pewnie po stawie omijając pewnie bąbelkujące miejsca. Przeskoczyłam przez pękniętą kostkę asfaltową, pod którą czaił się dojrzewający z determinacją mazisty gejzerek.
Tego samego wieczora nieopodal Rotorua, w kilku wioskach stworzonych na potrzeby turystów, Maorysi – (tak zwani) rdzenni mieszkańcy wysp – będą prezentować turystom swoją kulturę. Zatańczą, zaśpiewają, opowiedzą kilka legend, wytłumaczą tatuaże, przygotują hangi – mięso i bataty gotowane w piecu ziemnym, ogrzewanym nowozelandzką geologią. Tradycje maoryskie sięgają XIV wieku i są wciąż żywe również poza cepeliowskimi wioskami, ale obcych się do nich nie dopuszcza.
Kanibale i nieudane rejsy
Tego, kto Nową Zelandię odkrył jako pierwszy nigdy się tak naprawdę nie dowiemy, ale z całą pewnością nie byli to Maorysi. Stanowią ludność importowaną, tak samo, jak anglosascy kolonizatorzy, a brutalnością, z którą pozbyli się oryginalnych miejscowych przebijali Brytyjczyków w Australii i Ameryce. Ci drudzy mają swoje za uszami, ale przynajmniej nikogo nie jedli.
Ludność maoryska sprzeciwiała się europejskiej kolonizacji znacznie skuteczniej niż Aborygeni czy Indianie: załodze Abla Tasmana, przepędzonej strzałami i odstraszonej wojennymi tańcami nie było nawet dane zejść na ląd, a muszę Wam powiedzieć, że z perspektywy osoby, która długo płynęła na łódce przez ocean, jak już się widzi jakiś ląd, to chce się jednak na niego zejść, no i ja to bym była bardzo rozczarowana, gdyby mi ktoś na jednej z atlantyckich wysp mijanych po drodze zaczął tańczyć hakę[1] i strzelać z łuku, toteż wypełnia mnie empatia wobec duńskich marynarzy.
A co się działo przed europejskimi wyprawami?
W muzeum w Wellington znajduje się tamilski dzwon datowany na 200 lat przed dotarciem Maorysów na wyspy. Na darmo szukać go wśród stałych eksponatów, rzekomo można go zobaczyć na życzenie, chociaż Mike, nasz couchsurfingowy host, robił do niego już kilka podejść i za każdym razem kustosz muzeum znalazł inny powód, dla którego nie można mu go było udostępnić. Według mniej czy bardziej spiskowych teorii, dzwon rzuca nowe światło na historię odkrycia Nowej Zelandii, a tym samym – prawo Maorysów do ziemi, za którą w dalszym ciągu otrzymują świadczenia finansowe.
Inną ciekawostką historyczno-botaniczną jest takie 400-500-letnie drzewo puhutukawa, które rośnie w hiszpańskiej La Coruña i jest endemiczne dla Nowej Zelandii. Jak do Europy przywiało nowozelandzkie nasionka długo przed wyprawami Cooka i Tasmana? Nikt nie jest pewien.
Relacja Maorysów z innymi napływowymi Nowozelandczykami (zwanymi przez nich pakeha) jest nieco skomplikowana. Z jednej strony sprawia wrażenie bardziej pokojowej niż w Australii, co jest naturalnym wynikiem pokojowo-handlowego przebiegu kolonizacji, ale zarazem jest roszczeniowo‑pokutna. Trochę to wygląda tak, jakby Maorysi mieli bardzo dobrego prawnika i z założenia byli na wygranej pozycji w każdej dyskusyjnej kwestii, a dotyczy to nie tylko spraw ogólnopaństwowych, ale też prywatnych sporów.
Zostawmy już Maorysów i debaty historyczno-antropologiczne, bo – co tu dużo mówić – nie znam się. Wróćmy za to do terenów geotermalnych, do których mamy oboje z Piotrkiem wyjątkową słabość. Może dlatego, że aromat siarki, bulgoczące kałuże i podtopione żarem podłoża podeszwy butów kierują nasze myśli prosto do podróży poślubnej po Islandii?
Słabość do siarki i Półwysep Coromandel
Poszukując ciepłych źródeł w wydaniu romantycznym skierowaliśmy nasze kroki na północ, na półwysep Coromandel – ulubiony kierunek weekendowy Auckland. My strategicznie wybraliśmy środek tygodnia w środku zimy, a gratulując sobie w duchu uniknięcia tłumów, zupełnie wyparliśmy ze świadomości fakt, że na Coromandlu jest całkowity zakaz campingu i okrąglutkie zero couchsurferów.
To tutaj, po trzech miesiącach pobytu w Nowej Zelandii, ostatecznie zrodził się w nas bunt. Dotarło do nas bardzo dobitnie, że przez cały ten czas ani razu nie udało nam się znaleźć sensownego, bezpiecznego i legalnego miejsca na rozbicie namiotu, że zaczęliśmy korzystać z couchsurfingu nie z chęci poznania ludzi i spędzenia z nimi czasu, ale z braku alternatywy noclegowej, że nie mieliśmy ani chwili prywatności, że ceny hosteli i campingów są horrendalne, że jedynym warzywem w przystępnej cenie jest dynia i nie możemy już na nią patrzeć[2] i że tak naprawdę, to Nowa Zelandia wcale nie jest przyjazna backpackerom. I pomyśleliśmy sobie, że jak już mamy wydawać ostatnie pieniądze na miejsca piętrowe w pokoju ośmioosobowym, to zaszalejemy i wynajmiemy sobie prywatny pokój, taki z wygodnym wielkim łóżkiem i cukierkiem na poduszce.
I tak sobie kontemplowaliśmy, jakie życie by było piękne, gdyby nas jednak było stać na taki luksus, i tak marzyliśmy siedząc na krawężniku i jedząc – ja – wczorajsze dyniowe curry z ryżem z plastikowego pudełka, a Piotrek – przecenionego kebaba. Pozbieraliśmy się, otrzepali, Piotrek podszedł do kosza wyrzucić pokebabowe śmieci, a tam, między torebką po chipsach, a ogryzkiem leżało sobie… 200$.
[1] Haka to rytualny maoryski taniec wojenny, dzisiaj najczęściej można go podziwiać przed meczami rugby w wykonaniu drużyny All Blacks.
[2] Stan ten trwa do dzisiaj. Trzy miesiące żywienia się dynią na przemian ze spaghetti z pomidorami z puszki zaowocowały stałym odrzutem od tych produktów. Naszych relacji nie poprawiły dwa miesiące na łodzi.
No to przespacerujmy się jeszcze po okolicach Rotorua i źródłach Wai-O-Tapu
I po Coromandlu…
A następnie delektować się prywatnym hot tub’em. To jest życie…
9 komentarzy
FUKO
Jak patrzy się na takie zdjęcia (szczególnie ostatnia plaża), to człowiek natychmiast chce się pakować i wyruszać w podróż 🙂 Pozdrawiamy!
Pojedztam.pl
Zdjęcia i opis robią niesamowite wrażenie.
Patryk Tarachoń (@PatrykTarachon)
Bardzo dynamiczne miejsce. Dużo się dzieje dookoła, chociaż jest bardzo spokojne. Wyjazd godny poświęcenia czasu.
Iwona Motyw Kobiety
Ciekawe zdjęcia. I zawsze interesuje mnie kultura tych “wymarłych” plemion. Zwłaszcza, gdy przeplata się z obecnym zyciem – oglądałam ostatnio ślub takiej pary; on- Maorys , ona – Aborygenka, 21 wiek 🙂 Uczyła się dla niego na ślub tańca ludowego.
Hania, kierownik wycieczki
Ale te kultury i ludy są jak najbardziej żywe, aktywne i kultywują swoje tradycje, a dostęp do świata i informacji mają dokładnie taki, jak my 🙂
Ślub maorysko-aborygeński musiał być fascynujący i piękny!
Olka
Historia z 200$ cudowna. Mój małżonek znalazł kiedyś 50$ na stoku narciarskim w Gudauri, gdy udał się na stronę. Na szczęście nie zdążył oblać moczem banknotu 😉 Niestety ta historia nie miała happy endu, bo po tym, jak znalazł kasę, wjechał nartą na kamień i większość z tej kwoty poszła na naprawę ślizgu 😀
Hania, kierownik wycieczki
Ale jak by bolało, gdyby na naprawę trzeba było wyskoczyć z oryginalnej zawartości portfela :D!
MagdaM
Po katastroficzno-przerażających krajobrazach, prywatne jaccuzi… takie rozdźwięki…Haniu, tak się nie robi! 😛
PS. Nareszcie jesteś!!!!
Hania, kierownik wycieczki
<3