Kilometr 49 148: o małym domku, upiornym strachu na wróble i najgorszym makaronie świata
– Łoooo, wstawaj, mamy kangury pod oknem! – Piotrek przez lata związku doskonale opanował sztukę budzenia mnie. Sposób na kangury wypróbował po raz pierwszy, ale okazał się skuteczny.
– Żywe? – ziewnęłam i do połowy otwarłam prawe oko. Wolałam się upewnić. Na poboczach Stuart Highway, od Darwin aż po Adelaide było tyle potrąconych zwierzaków, że zaczynałam wątpić, czy w całej Australii jeszcze się jakieś ostały.
Życie Południowej Australii
Zanim się wyczołgałam z łóżka, zdążyły bardzo żywotnie odkicać kawałek dalej, ale na werandzie siedzieli już Ben i Marty, nasi couchsurfingowi gospodarze, z ilością kawy, która skutecznie dokończyła proces budzenia. Słońce muskało policzki, zza płotu dobiegały odgłosy końskiego przekomarzania się, winorośl dojrzewała, a czas stanął w miejscu.
W małym domku Bena i Marty’ego żyje Muzyka i Spontaniczność, Podróż się zatrzymuje na chwilę właśnie u nich, popołudnia wypełnia Kreatywność, Otwartość na przygodę, głód świata i ludzi.
Jak znaleźć świetnych gospodarzy (i docelowo przyjaciół na długie lata) na couchsurfingu? Szukać ludzi, a nie miejsc. Przeczytać i zainteresować się tym, co o sobie napisali. Wysłać taką wiadomość, na jaką sami chętnie byśmy odpowiedzieli pozytywnie. Poświęcić chwilę czasu.
Warto dla takich spotkań.
***
Kierowca tira, z którym przejechaliśmy ostatnie półtora tysiąca kilometrów prawie od Uluru pomachał na pożegnanie. Ledwie zdążyliśmy przejść przez ulicę, zatrzymała się przy nas Liz, pogodna[1] mama czwórki nastoletnich dzieci, a wysadzając nas zaraz pod farmą Bena i Marty’ego zapytała, czy wwoof-ujemy, albo helpx-ujemy[2], bo tu jest jej numer i jak będziemy wyjeżdżać od chłopaków to mamy zadzwonić, bo ona by nas chętnie na jakiś czas zaadoptowała.
Do Liz przyszła koleżanka i wykrzyknęła: Ależ ty masz błyszczące okna! Mogę ci ich jutro porwać?
Potem przyszła druga koleżanka i wykrzyknęła: Jaki masz pięknie wysprzątany ogród! Mogę też taki mieć?
Potem przyszła mama i nas zareklamowała wszystkim sąsiadom.
Zostaliśmy naczelnymi helpx-ami okolicy.
I tak chodziliśmy od domu, w którym ściany zdobiły plakaty ze zwyciężczyniami owczych i krowich konkursów piękności z 95r., do domu, w którym motywacyjne cytaty z biblii wisiały na szafce w towarzystwie kolorowego napisu „Jeżeli pierdzenie byłoby sztuką, byłbym artystą”. Przemierzaliśmy ogrody, w których z pala smutno spoglądał Blaszany Drwal z Czarnoksiężnika z Krainy Oz oraz przekroczono granice upiorności tworząc stracha na wróble ze starej peruki. Gotowaliśmy setki pierogów na piknik organizowany przy kościele. Braliśmy udział w quizie charytatywnym, w którym setka osób usadowiła się na korcie tenisowym i przy piwie próbowała odgadnąć jaki kraj Ameryki Północnej ma najwięcej wysp (Bahamy) i od jakiej części ubioru pobierano niegdyś podatek w Wielkiej Brytanii (od kapeluszy).
Jedliśmy bataty, dynię, marchewkę, kukurydzę (oboje), owce i kangury (Piotrek). Uczyliśmy miejscowych, że makaronu nie przygotowuje się poprzez zalanie tegoż nieosoloną wodą i gotowanie tak długo, aż nitka spaghetti rzucona o szafkę się do niej przyklei (tak, to było jedno z głównych rozczarowań ostatniego roku!). Samochodem z radiem na kasety (głównie chrześcijański rock) jeździliśmy po winnicach i co bardziej urokliwych zakątkach regionu. Ostatnią misją tego auta było zaprezentowanie nam okolicy. Dokonał żywota w dniu naszego wyjazdu. Usiłowaliśmy zrozumieć zasady krykieta. Bezskutecznie. Patrzyliśmy z niepokojem na wiadomości z kraju o cyklonach szalejących na północy i pożarach[3] trawiących wschód. Przytulne, urocze Strathalbyn było pewnie jedynym skrawkiem kontynentu, którego nie nawiedzała akurat żadna klęska żywiołowa. Chodziliśmy na grilla i ogniska do Bena i Marty’ego. Piliśmy wino i spacerowaliśmy po nie mających końca plażach.
Poznawaliśmy życie Południowej Australii.
[1] W jaki sposób zachowuje się pogodę ducha przy czwórce nastoletnich dzieci pozostaje dla mnie tajemnicą niewyjaśnioną.
[2] Serwisy internetowe łączące gospodarzy potrzebujących pomocy w prowadzeniu domu/ farmy z osobami, które chcą mieszkać z lokalną rodziną i pracować 3-4h dziennie w zamian za wikt i opierunek.
[3] Eukaliptusy palą się lepiej niż benzyna, toteż pożar w Australii stawia w gotowości cały dotknięty nim stan.
10 komentarzy
mattgost
Niezmiennie rewelacyjne wpisy 🙂 A Meindle to klasa sama w sobie – wprawdzie raz się trochę płaci, ale potem działają.
Hania, kierownik wycieczki
Oj tak, chyba już w inne buty na wyprawy nie wskoczę :)!
I dziękuję bardzo :D!
Joanna
Czytam i czuję to gorące powietrze na twarzy… aż mi się łezka w oku zakręciła, że mnie tam być nie może. Tylko, że niby nie może… a jakoś czuję jakbym jechała z Wami słuchając chrześcijańskiego rocka i lepiła pierogi. 😀 <3 Pogłaszcz ode mnie kangurosy! 😀
P.S. Wciąż czekam na krokodyla, paczka nie dotarła. 😛
Hania, kierownik wycieczki
No rety, musiał utknąć w urzędzie celnym… To podobno zawsze tyle trwa 🙁
Marcin
Tym razem napiszę coś innego i zupełnie serio. Świetnie obserwuje się to, jak zmienia się Twój styl pisania. Fantastyczny wpis!
Hania, kierownik wycieczki
Wow, dziękuję! Ale miły komplement! Szczególnie, że prześledziłeś rozwój od początku :D!
MagdaM
Haaaaniu!!! To chyba najpiękniejsze zdjęcia na blogu (jak dotąd)!!! zakochałam się w tych widokach! Cudo!!!!
Coraz bardziej przekonuję się do pewnych zmian w swoim życiu 😉 Częściowo również dzięki Twoim zdjęciom i opisom ;))
Hania, kierownik wycieczki
Seeerio?! Ale mi miło! Magda, to znaczy, że zostałam INFLUENCEREM :P!
A komplementem zdjęciowym mnie uradowałaś o tyle, że to ostatnie zdjęcia, jakie zrobił ten aparat – potem padł na amen. Czyli że odszedł w honorach 😉
Dżasta
Jak ja cie nie lubię za takie wpisy!!! :):):)
Hania, kierownik wycieczki
Cmok :*