O najdłuższych kolejkach i mowie ciała niedźwiedzi. Kilometr 78 767
O matko, jak myśmy przebierali nóżkami na ten roadtrip po Waszyngtonie! Jak nas te North Cascades, Mount Baker i Mount Rainier wołały, kusiły, czarowały!
To takie szlaki i cuda, gdzie nie spotkamy wielu osób, bo żeby do nich dotrzeć, to należy wyjść z auta. No i myśmy mieli najlepszy zamiar we wszystkich tych parkach porzucić Buraka na parkingu i dać susa w te góry, takie absolutnie alpejsko-tatrzańsko-dolomickie, a że udało nam się to raz jeden na planowane trzy, to niniejszy post będzie wyrazem żalu, cierpienia i utraconych szans. No i przy okazji będzie pokazywał, co oferuje roadtrip po Waszyngtonie, jak się jednak z tego samochodu (prawie) nie wychodzi.
Leavenworth
To, że właśnie wjeżdżamy w Alpy, ostatecznie potwierdziła Bawaria, o którą zahaczyliśmy po drodze. Leavenworth, królestwo precla, piwa pszenicznego, bratwurstu i zegarów z kukułką, jest bramą do North Cascades oraz do Enchantments, które to już nazwą czarują, i to do tego stopnia, że po permity do nich ustawiają się kolejki dłuższe niż do Biedronki podczas kwarantanny. O co chodzi z permitami? Otóż w niektórych miejscach w Stanach postanowiono ograniczyć liczbę turystów do dwudziestu dziennie i żeby się do nich dostać, trzeba radośnie pozyskać specjalne pozwolenie. Najpopularniejszymi „permitowanymi” atrakcjami są The Wave (North Coyote Buttes), rafting w Wielkim Kanionie Kolorado i właśnie Enchantments. Szczęśliwcy wyłaniani są drogą losowania, a klasyczne kolejki umarły, kiedy czas oczekiwania na spływ w kanionie urósł do 20 lat. To rzuca niezłą perspektywę na te kwarantannowe kolejki, nie?
Czy my po tych wszystkich cudownych przypadkach i zbiegach okoliczności, którymi nasza podróż obdarowywała nas już od ponad dwóch lat naprawdę uznaliśmy, że nie ma mowy, żeby i tu nam się poszczęściło? No, owszem… Z jakiegoś niewyjaśnialnego powodu losowanie oddaliśmy walkowerem. A może właśnie był piątek i nie chciało nam się koczować trzy dni pod Visitor Centre? Nie pamiętam, jedno z dwóch.
North Cascades
Ruszyliśmy więc szukać swoich pocztówkowych widoków i alpejskiej urody szlaków w Góry Kaskadowe, no i im dalej jechaliśmy, tym mniej było widać, za to dużo więcej było czuć, bo Góry Kaskadowe akurat w tym tygodniu zapłonęły żywym ogniem i przegoniły ze swojej okolicy wszystkie stworzenia, które lubią oddychać tlenem. W tym, najwyraźniej, misie, bo przecież skoro w całym parku jest ich półtora tysiąca, a my nie spotkaliśmy żadnego, to przecież musiały czmychnąć do Kanady…
Na tropie misia
A powiem Wam, że na spotkanie z misiem byliśmy przygotowani doskonale! Chodziliśmy nawet na korepetycje z misiowego, takie zajęcia prowadzą rangerzy w niektórych – co bardziej misiastych – parkach.
No i pani nam powiedziała, że jak jesteśmy na szlaku, to dobrze jest rozmawiać albo śpiewać, bo żaden miś nie lubi niezapowiedzianych gości. Powiedziała też, że przyczepianie dzwoneczków do butów lub plecaka działa tak trochę jak niskobudżetowe przebranie halloweenowe, bo jak dzwonimy zamiast gadać, to misiowi przypominamy ćwierkającego ptaszka, zamiast człowieka. Powiedziała jeszcze, że misie mają węch jak całe stado psów gończych wyżłowatych, więc doskonale będą wiedziały, czy macie ze sobą żelki i kajzerkę z małosolnym i należy się z wami zaprzyjaźnić, czy lukrecję i pumpernikiel z salcesonem, z przyjaźni nici i można was spokojnie zgładzić łapą. I jeszcze, że jak miś stoi bokiem albo tyłem, to wcale nie dlatego, że jesteśmy takimi sprytnymi tropicielami i nas nie zauważył, tylko nas olewa i daje szansę się wycofać.
No więc tak sobie wędrowaliśmy po okolicy opowiadając najpiękniejsze historie o najmilszych misiach i niosąc w plecaku żelki i kajzerki, wszystko na nic, misiów brak, nawet takich, które by nas olewały.
Olała nas też Mount Rainier.
I to dosłownie. Ukryła się za chmurką, jakby była pięciolatką za zasłonką podczas zabawy w chowanego, a nie wulkanem przewyższającym wszystkie okoliczne góry o 2 tysiące metrów. Ledwie zdążył nam zamajaczyć przed oczami jej kawałek, zaraz cały park pokryła gęsta, wilgotna mgła, a zaraz potem dopadła nas śnieżyca. Plus wizyty: ogrzewanie, kawa i wifi w Visitor Center.
Mount Baker
Tak, dobrze przeczytaliście, na przestrzeni tygodnia w Waszyngtonie były pożary i śnieżyce. No i dokładnie w środku, między jedną klęską a drugą, wydarzyła się w naszym życiu Mount Baker, razem ze swoimi nierealnie lustrzanymi jeziorkami, ze swoim oślepiająco cudnym jęzorem lodowca, wartkimi, lodowatymi strumieniami, przez które trzeba przeczłapać, żeby dojść do tegoż lodowca. Ze świstakami, ptaszkami, wiewiórami i sarenkami, za to wciąż bez misiów. Ze swoją okolicą powykrzywianą artyzmem lawy i bazaltu, których wizję poprawił jeszcze lodowiec. Ze swoimi krzakami uginającymi się od jagód, przez które przecież Piotrkowi żadnego zdjęcia nie mogłam zrobić, no bo miał twarz, jakby się kąpał w atramencie. I ze swoim imponującym wierzchołkiem, który pokazał nam się słonecznie z prawie każdej strony.
12 komentarzy
Hania z Na Atlantydę
Bajeczne widoki! A co do misiów – rangerka miała przynajmniej poczucie humoru. Ja to zawsze spotykam takich, którzy ze śmiertelną powagą mówią, co jest ok, a co nie jest ok. I tacy groźni są :). Mega piękny wyjazd, szkoda, że nie wszystko poszło idealnie, ale chyba nigdy tak nie jest, żeby było 😉 A misiów jednak lepiej nie spotykać (z bliska). 🙂
Kinga Bielejec
Jezioro Diablo rozwaliło mnie na łopatki! W ogóle genialne zdjęcia i widoki – trochę jak w Kanadzie 😀 Nie wiem dlaczego niektórzy nie chcą jechać do USA… Dziwni ludzie… A z tymi miśkami mieliśmy podobnie właśnie we wspomnianej już Kanadzie – non stop ich wypatrywaliśmy, z jednej strony chcieliśmy je spotkać, a z drugiej trochę się baliśmy. Ostatecznie widzieliśmy jednego misia przy drodze (jadąc stopem), więc i tak spoko 😉
Hania, kierownik wycieczki
Szczęściarze! Miś widziany z samochodu to taki idealny kompromis między obserwacją zwierza a bezpieczeństwem 😀
Ania | born2travel
Roadtrip po USA – marzenie! Widoki przecudne, choć nie wiem, czy chciałabym akurat spotkać na szlaku misia… ja już na widok dzika w lesie panikuję 😀 a historia z Mount Rainier przypomniała mi o naszym safari w Kenii, gdy przez dwa dni wypatrywaliśmy szczytu Kilimandżaro, jednak bezskutecznie. Nie pozwoliła nam na to gęsta mgła, ale jeszcze kiedyś dopadniemy tę górę w całej okazałości! 😉
Hania, kierownik wycieczki
O rety, ale Wam numer to Kilimandżaro wywinęło! My jakoś aż tak mocno przez Mt Rainier nie cierpieliśmy, bo to pewnie nie jest najpiękniejsza góra Stanów, bo i w samym Waszyngtonie ma pokaźną konkurencję, ale być pod Kilimandżaro i go nie zobaczyć… Chlip!
Celina
“Korepetycje z misiowego”??? Osz Ty! Nie wiedziałam, że coś takiego tam funkcjonuje. Miałam wielkiego pietra, jak wybraliśmy się na trekking po parku sekwojowym… ślady misiowych pazurków na metalowych schowkach robiły wrażenie. Zainspirowałaś mnie do tej części USA na bank.
Hania, kierownik wycieczki
Cieszę się! I tam całkiem niewiele osób dociera, a szkoda!
MarTaS
Korepetycje z misiowego hahah…miś nas olewa i daje szansę się wycofać-zrobilas mi dzień hahhaa . Uwielbiam Twój sposób pisania. Zdjęcia przecudne <3
Hania, kierownik wycieczki
Dzięęęęki, bardzo mi to miło czytać 😀 !
pandruszko
O tej Bawarskiej wieseczce już kiedyś słyszałem 🙂 Zdjęcia sztos ! 🙂
MagdaM
Kocham Twoje zdjęcia i Twoje pisanie! W zasadzie to po każdym zdjęciu, powinnam dodawać kolejny punkt do zobaczenia, ale wtedy nie byłoby nic widać zza pinezek….
Ps. Misiów nie ma, ale też jest….fajnie 😉
Hania, kierownik wycieczki
Wysyłam Ci ogromnego przytulasa! Bo że mnie najmocniej motywujesz, to już mówiłam, nie ;)?