Kilometr 56 274: o kanibalach, uchatkach, sztormach i drapieżnych Nowozelandczykach
Jacy są mieszkańcy Nowej Zelandii?
O Nowozelandczykach mówi się, że są mili, grzeczni, przyjaźni i towarzyscy, no i część dowodów faktycznie to potwierdza, bo ilekroć Piotrkowi przyszło wybrać się do toalety publicznej, to się bardzo stresował i jak w końcu zapytałam, o co chodzi, to się okazało, że nowozelandzkie toalety to najpoważniejsze narodowe centra konwersacyjne, a rząd pisuarów to już w ogóle pierwszoligowy klub dyskusyjny.
Ja się po męskich toaletach nie zwykłam szlajać, cała ta przyjacielskość mnie ominęła, toteż na mnie Nowozelandczycy wywarli wrażenie nieco wrogie.
Dlaczego, pytacie?
No więc po pierwsze…
…mieszkańcy Nowej Zelandii nie ocieplają domów i jak już mieliśmy to szczęście w jakimś nocować, to temperatura była dokładnie taka, jak w namiocie. Najbardziej zaawansowana technologia grzewcza w kraju kiwi to termofor: w butelki z gorącą wodą zaopatrzony jest każdy, podobno niektórzy nimi wykładają ściany i używają jako wypełniacza do pierzyn, zamiast puchu. Nie zrozumcie mnie źle, do Nowej Zelandii dotarła już informacja, w jaki sposób rozpalić ogień, co więcej, w wielu domach znajdzie się nawet kominek, ale z gumowym termoforkiem jeszcze długo nic nie wygra.
Po drugie, prysznice.
Prysznice, to mają odkręcane tak, że zanim kurek zdąży się przekręcić na czerwoną strzałeczkę, to trzeba przyjąć na klatę wiadro lodowatej wody (#icebucketchallenge wciąż żywe!) i to jedyny moment podczas trwania prysznica, kiedy woda będzie lecieć pod ciśnieniem innym niż kropelkowe, chyba, że jest się drugą kąpiącą się osobą tego dnia, to wtedy ciepłej wody nie będzie wcale, a zimna poleci po kropelce. W kraju siedzącym na źródłach geotermalnych taka logika prysznicowa jest niepodważalna.
Po trzecie…
Któregoś dnia poruszaliśmy się wzdłuż nieprzeciętnej urody wybrzeża, wołało nas do siebie syrenim śpiewem, kusiło , hipnotyzowało, aż tu nagle widać jeden rozbity samochód, potem drugi, stado nieuśmiechniętych uchatek i wielki napis Cannibal Bay. Wolę nie wiedzieć, skąd wzięła swoją nazwę, nie zabawiliśmy długo.
Po czwarte…
Kiedy dotarliśmy na sam dół Wyspy Południowej – do Curio Bay, czyli jednej z niewielu plaż na świecie, gdzie delfiny się bujają zaraz przy brzegu i można sobie z nimi popływać, to zaczął się gigantyczny sztorm, a delfiny się zmyły. To może nie do końca wina Nowozelandczyków, ale niesmak pozostaje. Na szczęście nieco się zrehabilitowali, wysyłając czteropingwinowy komitet powitalny.
No i jeszcze ta niepewność, kiedy każdy kolejny autostopowy kierowca ma bagażnik załadowany strzelbami, amunicją i harpunami…
Przecież nigdy nie wiadomo, kiedy akurat najdzie człowieka ochota żeby zapolować na dzikiego zwierza, biegającego, latającego, czy pływającego! Już po wszystkich wyżej wymienionych argumentach widać, że ci miejscowi są pełni bardzo złych uczuć, a na domiar wszystkiego trafiliśmy akurat na początek sezonu polowań na kaczki.
Nowozelandczycy chodzili po ulicach żądni krwi. Każdy jeden uzbrojony po uszy.
Strach się bać, na cały weekend zabunkrowaliśmy się w namiocie.
Ofiar w ludziach brak. Ofiary w kaczkach liczyły się w tysiącach.
5 komentarzy
Pingback:
weronika
Jeden pingwinek jest rodem z tych 4 z Madagaskaru 😀
MagdaM
Zabierasz na koniec świata, częstujesz zdjęciami jak z pocztówki, serwujesz życiowe historie, pokazujesz swój punkt widzenia świata. Oby więcej, oby częściej! Dzięki Haniu!
Ps. Zdjęcie kościółka(?) na górze, na tle oceanu – idealne na puzzle !!! 🙂
Hania, kierownik wycieczki
Magda <3 Wiesz, że jesteś moją motywacją numer 1?
A z puzzlami to jest myśl, może kiedyś zorganizuję jakiś hiha-sklepik 🙂
(to latarnia morska :))
MagdaM
Miło mi i polecam się! I poproszę od razu kartę rabatową do tego sklepiku 😉