Kilometr 33 286: o malezyjskiej kulinarnej Mekce i stolicy murali
Spędziłam 1,5 godziny w h&m w Georgetown przymierzając ubrania, których:
a) nie chciałam,
b) nie potrzebowałam,
c) nie podobały mi się,
d) nie miałam najmniejszego zamiaru kupować.
Aha! Już widzę, jak poszukujecie rozwiązania zagadki w zagmatwanych meandrach kobiecej logiki. Nie tędy droga.
W h&m po prostu była dobra klimatyzacja.
Schłodziwszy się w h&m (wiecie z jakim entuzjazmem Piotrek wszedł ze mną do sklepu?), wyruszamy na spacer po Georgetown – kulinarnej Mekce Malezji i azjatyckiej stolicy murali.
Niebo nad Georgetown zawisło nieruchomo.
Zahartowany Malaj[1] smażył banany i owoce drzewa chlebowego w cieście naleśnikowym, z czoła kapał mu pot. Przez dłuższą chwilę podążałam wzrokiem za trajektorią kropel, ale pan bacznie pilnował, żeby żadna z nich nie trafiła do patelni, skusiliśmy się więc na jego przysmaki.
Jackfruit, czyli owoc chlebowca, awansował na moje ulubione pożywienie.
Nawet nie chodzi o sam jego smak, ale o wielorakość zastosowań i zwodniczą naturę: wygląda bardzo podobnie do znanego z morderczego odoru duriana. Skoro tak wygląda, kto żyw i nie Azjata – omija go z daleka, ergo, więcej dla nas. A jak już dorwiemy się do takiego giganta (wiecie, że to największy owoc świata?), to okazuje się, że w środku są pyszne owoce z ogromnymi pestkami, oddzielone łykowatymi błonkami.
I tak sobie te pestki wywalałam za każdym razem, aż tu nagle naszła mnie myśl: a gdyby tak je ugotować? Wiecie co mi wyszło? Kasztany jadalne wyszły! A innym razem idziemy sobie na obiad i widzimy curry z jackfruita. Jem i mi smakuje. Nie mam pojęcia co jem, bo jackfruita tam nie widzę, są za to kawałki jakiegoś mięsistego, zwartego ktosia. Po wnikliwej obserwacji Piotrek swym analitycznym umysłem wywnioskował, że oto łyko, które tyle razy zbezcześciliśmy. Okazuje się zatem, że jednym owocem możemy wykarmić cały dom gości i że trzy smaczne posiłki z niego wyjdą.
No bomba!
Jedzenie to jedyna religia, która łączy wszystkich mieszkańców wielokulturowej Malezji.
Dwa główne centra pielgrzymkowe to Georgetown i Melaka. Miasta kwitną straganami, specjalizującymi się w jednym, czy dwóch daniach – po niektóre z nich ludzie zjeżdżają się specjalnie z daleka i każdy wie, gdzie jest najlepsza laksa, czyli ostra zupa z mlekiem kokosowym, gdzie podają najbardziej chrupiącego kurczaka z aromatycznym ryżem, który spocony wujek smaży idealny omlet z ostrygami, a która ciotka zwija doskonałe popiah, lokalną wersje burrito.
A na dodatek, miejscowi Chińczycy, chcąc dowiedzieć się, jak się masz, pytanie sformułują: Jadłeś już? Uwaga: jak nieświadom zagrożenia przyjezdny powie, że nie, to zostanie nakarmiony, bo Chińczyk nie wypuszcza gościa głodnego. No i powiedzcie sami:
Czy może być lepszy kraj do smakowania?
[1] Obstawiam, że w Azji Południowo Wschodniej dzieci przez pierwsze tygodnie obkłada się gorącymi kamieniami w saunie. Człowiek bez takiego przygotowania jest niezdatny do funkcjonowania w lokalnym klimacie.
3 komentarze
Pingback:
ewa
Koleżanka hinduska opowiadała mi o tym owocu, jako o czymś, za czym najbardziej tęskni w Anglii. Mówiła, że wygląda jak pięciokilowy kasztan i jest pyszny. Nie znała angielskiej nazwy, więc nie miałam jak sprawdzić o co jej właściwie chodziło. Teraz już wiem 🙂 Pozwól, że spytam, co to za balony tam wiszą, po co to, oprócz dekoracji?
Hania, kierownik wycieczki
Jeszcze bardziej jak przerośnięty kasztan wygląda durian, uwaga, bo pomyłka będzie mocno śmierdziała 😉
W Azji w ogóle jest dużo lampionów na różne okazje. Nie pamiętam dokładnie, kiedy robiłam ro zdjęcie, może to już były przygotowania na Diwali – hinduski Festiwal Światła?