O pierwszej podróży małej Hani, apfelmusie i traumie szwajcarskiej
Przecież ja Wam jeszcze nigdy nie opowiadałam, skąd u mnie taki wanderlust! Jak to się stało, że dostałam syndromu niespokojnych nóg i jeszcze mniej spokojnego ducha? Za to totalnie jest odpowiedzialna moja pierwsza podróż, ba! podróż samodzielna dzielnej, acz jeszcze nie do końca odrośniętej od podłoża Hani. No, ja po tych wakacjach to od razy wiedziałam, że kiedyś objadę świat dookoła. A że całkiem niedawno miałam okazję pojechać w to samo (chyba) miejsce, w kompletnie, ale to kompletnie innych okolicznościach, to i nawet zdjęciami Was mam jak potraktować!
Pierwsza podróż małej Hani
Tego lata kilka tygodni miałam spędzić w Niemczech – u dziadków, ciotki, z kuzynostwem. Niemiec nie postrzegałam w kategorii „zagranicy”, odwiedzałam tam rodzinę od wieku niemowlęcego, wychowałam się z preclami, i (niespodzianka) żelkami Haribo, a Flintstonowie i Snoopy byli dla mnie tak naturalni w swoim niemieckim wydaniu, że długo nie mogłam przekonać się do wersji polskiej, czy angielskiej.
Jakaż to była radość, nowość i atrakcja, kiedy ciotka zapisała mnie i moją kuzynkę na trzytygodniowe kolonie w Szwajcarii! Niby tylko kawalątek drogi dalej, kanton niemieckojęzyczny, ale kompletnie nowy świat, który sześcioletnia ja i ośmioletnia Marta właśnie miałyśmy podbić. Wyjazd zaplanowany był przez jakąś organizację działającą przy lokalnej parafii: bajkowe krajobrazy, urocza chatka w sercu Alp Szwajcarskich, mnóstwo dzieciaków, wykwalifikowana kadra i nasz pierwszy wyjazd bez rodziny – czegóż chcieć więcej? Łomatko, jakie myśmy były wtedy duże i odważne!
Co czekało na nas na miejscu?
Widoki, jak z pocztówek. Cisza, pustkowie, dzikie lasy ciągnące się kilometrami, czyli generalnie dokładnie to, co dzieci lubią najbardziej. Nie mam pojęcia, w którym to było miejscu, ale dojazd do najbliższego miasta na wycieczkę do fabryki sera pamiętam jako kilkugodzinny. Po chwili zastanowienia stwierdzam, że w Szwajcarii chyba nie ma takiego miejsca, z którego dojazd gdziekolwiek trwałby kilka godzin, chyba że wierzchołek Matterhornu, ale tam to na pewno nie było, bo po pierwsze, to nie w niemieckim kantonie, a po drugie, zapamiętałabym, że było zimno.
I jak myśmy się z Martą nie mogły nagadać! Spędzałyśmy ze sobą tylko krótki czas w wakacje, i tutaj byłyśmy w innych grupach wiekowych, więc w czasie wolnym opowieściom miało nie być końca, ale jednak był, bo dostałyśmy zakaz mówienia po polsku. Nie, że przy innych, nie, że obgadywania, w ogóle mówienia. Sześciolatka ledwie dukająca po niemiecku i jej prywatna tłumaczka w obliczu zakazu komunikacji.
No brawo.
Ale jaka radość była, kiedy nadchodził dzień korespondencji (tak, tak, czasy wiadomości pisanych odręcznie) i każdy dostawał listy od swoich najbliższych! To znaczy, u wszystkich innych była radość, bo o mnie zapomniały wszystkie mamy, ciocie i babcie, te same mamy, ciocie i babcie, które Marcie regularnie słały listy po niemiecku. Dopiero, kiedy kuzynka napisała mojej mamie pamiętne słowa „Kochana Ciociu, jesteś WREDNA, jak mogłaś zapomnieć o własnej córce!” ktoś się zorientował, że cała moja korespondencja zniknęła w tajemniczych okolicznościach. Tak na wszelki wypadek, gdybym miała dostawać tajne, zaszyfrowane informacje od wroga.
Na szczęście braki w niemieckim kompletnie nie przeszkadzały mi brać udziału w zajęciach grupowych. Widziałam, że w innym pokoju starszaki mają jakieś poważne panele dyskusyjne, prelekcje, poranki biblijne (no, w końcu kolonie parafialne). W naszym kółku kolorowało się zwierzaki z Arki Noego, śpiewało, że się cieszymy i dziękujemy za słoneczko i motylki i wycinało chmurki i aniołki. Plastyka to nigdy nie była moja najmocniejsza strona, ale te zajęcia wspominam całkiem przyjaźnie, być może w kontraście z całą resztą, no i warto wspomnieć, że im dłużej trwały, tym dłużej nie trzeba było jeść obiadu, a muszę Wam powiedzieć, że z jedzenia, to ser degustowany na tamtej wycieczce był jedynym akceptowalnym pożywieniem.
U źródeł traumy
I to nie tak, że byłam z tych dzieci, co to nie ruszą naleśników, jeżeli nie są z mąki kasztanowej i mleka ze szczęśliwych migdałów Alta Muraia, smażonych na oleju makadamia i podanych z konfiturą z płatków róży prosto z ekologicznych upraw marokańskich, ale już po tygodniu z dala od jakiegokolwiek sklepu całe jedzenie zaczyna mieć posmak dość nieprzyjemny. Moją czarę gastronomicznej goryczy przelała miseczka z apfelmusem. Nawet jako niemowlak nie znosiłam papek dla niemowlaków, toteż taki deser kompletnie nie budził u mnie entuzjazmu. Oddałam swoją porcję koleżance obok, a pani opiekunka to zauważyła, zabrała mnie za róg stołówki i nakarmiła, otwierając mi twarz techniką weterynaryjną.
Wróciłam do domu bogatsza.
Bogatsza o pewność – że nigdy w życiu nie tknę apfelmusu. To jedna z pierwszych rzeczy, które Wam o sobie powiedziałam, no to teraz już wiecie dlaczego. Żeby była jasność – szarlotkę zjem, ale za sobą nie przepadamy.
Bogatsza o wiedzę, że nawet czekolada może smakować źle, jeżeli zestawić ją z nieodpowiednimi okolicznościami. Tak naprawdę to dopiero tego lata, wróciwszy do Szwajcarii, odważyłam się skosztować tamtejszych czekoladek, no i w sumie mogłam tego nie robić, bo tak to bym nadal wierzyła, że są niedobre…
Bogatsza o wiarę w swoje umiejętności językowe. Czy mogę zaryzykować twierdzenie, że to właśnie system motywacyjny panujący na tych koloniach stał się filarem mojej przyszłej ścieżki zawodowej? No, nie, ale na pewno wzmocnił moją lingwistyczną pewność siebie. Efekt? Dogaduję się doskonale w kilku językach które znam, kilku, które znam troszkę i mnóstwie, których nie znam wcale.
Bogatsza o anginę i świnkę, z którymi to bawiłam się kilka dni później na weselu kuzynki. Na szczęście tamto małżeństwo nie przetrwało, inaczej do teraz w albumie ślubnym prezentowałabym się jak sześcioletni Pudzian z blond kucykami.
Ale to wszystko nic! Marta, która, w przeciwieństwie do mnie, coś rozumiała i we wszystkich zajęciach uczestniczyła w pełni swojej ośmioletniej świadomości, wróciła do domu jeszcze bogatsza. O zupełnie nowe dogmaty religijne.
Tak. Moją pierwszą podróż zorganizowała sekta.
PS: Nie, moja kuzynka aktualnie nie należy do sekty.
4 komentarze
MagdaM
No to chyba mam nowy kierunek do zbierania na bilet 😉 Tak napisałaś,tak sfotografowałaś, że chcę tam pojechać 😉
Ale najpierw – Portugalia 🙂
Hania, kierownik wycieczki
Oj Magda, do tej Portugalii to już się wybierasz tyle, że co niektórzy zdążyli wrócić z trzyletniej podróży 😛 W końcu Ci sama cały wyjazd zaplanuję i tylko napiszę, kiedy lecisz, a tym samym zrobię miejsce w grafiku dla Szwajcarii 😉
Dagmara i Tomek
A nam bardzo miło było Was spotkać w USA, a tym bardziej gościć w CH. Swietnie Haniu piszesz … historie niby juz znaliśmy, ale czytało się jak od nowa A piękne miejsca tutaj na Was po prostu czekają. Sciskamy Was ❤️
Hania, kierownik wycieczki
<3 My Was też ściskamy! Ogromnie się cieszę, że na siebie wpadliśmy w Kanab :D